Nieuleczalnie choruję na Tsundoku. Nie śmiej się, być może Ty też :)

Anna Litwinek / 22-03-2019

Możemy z ulubionym polskim głębokim westchnieniem, tak z samego dna wątroby, podzielić się naszą dolegliwością z przyjaciółmi i każdym nowo poznanym sąsiadem. Zła wiadomość, to taka, że odkryto nasz mroczny sekret, opisano, nazwano i zdiagnozowano. Otóż zdaniem Japończyków Pan, Pani, no dobrze i przyznajmy, że także ja cierpimy na Tsundoku. Lekarstwo? Nie ma. Stan jest permanentny i nieuleczalny. A oznacza kupowanie kolejnych, narastających lawinowo, pachnących drukiem książek i odkładanie ich na półkę, by tęsknym wzrokiem wysyłać obietnice, że kiedyś was przeczytam.

Jeśli korzystasz z nagłej okazjonalnej absolutnie niepowtarzalnej, no chyba że do następnego piątku, wyprzedaży w księgarni online lub on dyskont biedronka, a szeregi książek na Twoich półkach zaczynają mieć zakręty i odnogi, i przychodzi ci do głowy, że z góry przypominały by armię orków karnie atakującą warownię w Helmowym Jarze, a przy tym większości ze swoich żołnierzy nie znasz po imieniu, bo rekrutacja w szeregi odbywa się szybciej, niż nadążasz te nowości czytać, to tak. Można tę przypadłość określić słowem, które stworzyli właśnie do tego celu Japończycy – Tsundoku.

Okazuje się, że cierpią na to mieszkańcy jak planeta Ziemia piękna i szeroka.

Tacy na przykład Amerykanie w 2015 r. zakupili 2,71 miliardów książek. Może ja powtórzę: DWA, przecinek SIEDEMDZIESIĄT JEDEN MILIARDÓW! Nikt mi nie wmówi, że wszystkie je przeczytali. Może niektórzy ocieplili nimi ściany, albo wyłożyli w formie dekoracji pod blatem szklanego stolika do kawy. Przy tym, pozostając nadal w 2015 roku, mieszkańcy USA wspólnie z Kanadyjczykami zakupili 1,32 miliardów biletów do kin. To ja rozumiem. 99% zostało z tego wykorzystanych. Mam bilet, załatwiam opiekę do dzieci, idę do kina. Mam książkę, odkładam na półkę. Gdzie leży błąd? Czy wizyta w kinie jest społecznie istotniejsza, niż czytanie książki? Czy może liczy się sam akt przebywania w otoczeniu zaokładkowanych treści. Otóż wszyscy ci właściciele ponad miliarda nieprzeczytanych książek cierpią wspólnie z nami na Tsundoku.

Na to powinni dawać zwolnienia lekarskie, nieprawdaż? Takie ze trzy-cztery razy w roku trzydniówki. Szczególnie w okolicach jesiennej pluchy, gdy każdy ma ochotę schować się pod kocem, z książką w ręku i herbatą na stoliku. Spada poziom nieprzeczytania, rośnie zasób słów i samozadowolenie. Łapią oddech półki lżejsze o te wydania, które już za nami i oddamy je chętnie w czytelniczy obieg.

Dodatkowo recepty: literatura ważna i znacząca, laureaci nagród i światowej sławy mistrzowie pióra – bezpłatnie, w liczbie ograniczonej na głowę, bo to jednak zwiększyłoby zachorowalność na Tsundoku. Książki dla dzieci, poradniki mądre i laureaci nagród lokalnych – 50 % odpłatności. Grey i one – 100 % płatne.

Moglibyśmy mieć własne stowarzyszenie wspierające nas w społecznych relacjach z odpornymi na wirusa Tsundoku. Niech wiedzą, ci pozbawieni objawów mężowie i żony, że to nie nasza wina, gdy ostatni grosz wydajemy na najnowszą Tokarczuk. A szef, który złapał nas na przedłużaniu przerwy śniadaniowej za pomocą oderwania od realnego świata czytaną właśnie książką? Mamy przecież diagnozę lekarską w aktach osobowych: „Tsundoku. Zalecana tolerancja i miejsce pracy odpowiednio wyciszone.”

Już widzę te koszulki z logo fundacji To Tylko Tsundoku. Jak mogłoby wyglądać? Może zarys księgozbioru z wpisaną sylwetką człowieka. Do tego gadżety, na przykład breloczki z maleńką dyndającą książeczką. Miej zawsze swoje książki przy sobie. Konwenty i zjazdy, własne czasopismo, grupy na FB, pikieta pod sejmem o ustanowienie oficjalnego Dnia Tsundoku. Rozmarzyłam się.

Tsundokianie wszystkich krajów – łączmy się!

 

ARL

zdjęcie: www.canva.com

https://www.ozy.com/acumen/theres-a-word-for-buying-books-and-not-reading-them/71898